Miski do mleka

Masajowie uważają, iż mycie wodą naczyń do mleka daje mleku przykry zapach; dlatego myją te naczynia w krowim moczu. Za Kopalińskim

Tag Archives: kuchnia

Problem piany rozwiązany

Ten problem.

Proszę państwa, nie ma co się wygłupiać z ręcznymi spieniaczkami. To rzadziej działa niż nie działa.

Ale, hosanna, nie trzeba też kupować wielkiej maszyny do mielenia, parzenia i siusiania parą w mleko. Maszyny, której nie chcę, bo po co mi taki wielki grat – tym bardziej, że część mieląco-parząca leżałaby bezpłodnym odłogiem, jako że w domu pija się kawę z Frencz presa (jak to będzie po niepolonijnemu? przecież nie prasa francuska, Le Monde czy co?).

Wystarczy kupić grata małego, gratka raczej, tak mało miejsca zajmuje. Nie, nie, raczej gratkę (#thedayofbadpuns), bo działa świetnie.

Gratka składa się podstawy, dzbanuszka i mieszadełka. Mieszadełko wtykamy w dno dzbanuszka, dzbanuszek wtykamy w podstawę, podstawę wtykamy do prądu.

Wygląda to tak:

Następnie nalewamy trochę mleka. Nie za dużo, nie należy przekraczać kreseczki MAX F:

Przykrywamy gustowną pokrywką, wciskamy guzik, zapala się niebieskie światełko, a w dzbanuszku powstaje vortex:

Po paru minutach denerwowania dwoma rodzajami energii, mechaniczno-vortexową oraz cieplną (podstawka grzeje!), biedne chude* mleko najzwyczajniej się wpienia, a nawet puchnie. I już wiemy, czemu należało przestrzegać kreseczki MAX F:

A w miejscu przeznaczenia pianka wygląda tak:

Są jeszcze dodatkowe punty za fajność: mieszadełko jest napędzane znajdującym się w podstawce silniczkiem w sposób magiczno-magnetyczno-bezdotykowy. Jakby się w kuchni miało pociąg Maglev!!! No dobra, przesadziłem, może nie pociąg, ale przynajmniej laboratoryjne mieszadełko magnetyczne ;-).

* tak tylko napisałem dla podkręcenia nastroju, mleko było tłuste. Źródła podają, że im chudsze mleko tym lepiej się ubija, ale ja nie potwierdzam.

Liczymy antybiotyki

Drogą pozwu sądowego rozmaite organizacje próbują zmusić FDA, by zakazała lub ograniczyła stosowanie antybiotyków u zdrowych zwierząt hodowlanych. Podobno zwierzęta trzymane na antybiotykach są zdrowsze i szybciej rosną, więc przemysł mięsny bardzo to lubi. Sprzeciw z kolei bierze się zapewne po części z ogólnego strachu przed „nienaturalnością” i skutkami dodawania „chemikaliów” do czegokolwiek. A po części z przypuszczalnej roli tych antybiotyków w narastaniu oporności bakterii chorobotwórczych na antybiotyki. Ciekawy tekst o wątpliwym sensie (a raczej niemożliwości) kierowania się przypuszczalnymi skutkami w rozmaitych regulacjach linkował dopiero co Nameste. Ale ja nie o tym chcę, ani o sporze o antybiotyki w hodowli.

Tekst w Washington Post, z którego wziąłem powyższą informację, zawiera takie zdanie:

About 80 percent of the antibiotics used in the United States are consumed by farm animals.

Zdanie pozbawione jakiegokolwiek komentarza, czy punktu odniesienia. Ale liczba wygląda poważnie, prawda? Aż 80%, czyli tylko 20% zużywają ludzie. Spróbowałem poszukać punktu odniesienia i ocenić masę zwierząt hodowlanych żyjących w USA. Masę, bo antybiotyki dawkuje się w odniesieniu do masy ciała.

Było niełatwo, bo masy poszczególnych gatunków były podane dla zwierząt gotowych do uboju, a one przecież rosną, czyli przez znaczną część życia są mniejsze. Poza tym nie udało mi się znaleźć pogłowia kur i indyków, a tylko liczbę kur i indyków zabijanych w ciągu roku. To nie to samo, bo brojler żyje stosunkowo krótko (ale nioska rok lub dłużej). Porobiłem trochę założeń, mam nadzieję, że nie były tragicznie niesłuszne. Wyszło mi, że krowy, świnie, kury i indyki (inne zwierzęta pominąłem) w USA ważą około 28 miliardów ton. A ludzie, oceniłem, 16 miliardów. Czyli z całej ludzko-zwierzętohodowlanej populacji, zwierzęta stanowiłyby około 63%. No to chyba owo 80% nie wygląda już tak dramatycznie…

Chlebuś biały doskonały, czarny niecnota – choć bodzie – sposobniejsza po nim robota

Dziś o nowym płodzie Katarzyny Bosackiej, która uzbrojona w look i nick kontynuuje spożywcze krucjaty. Tym razem o chleb.

Tekst reklamuje chleb prądnicki (i inne chleby) pieczony przez pana Madeja z Krakowa. Chleb, który nie jest „pierdółką”, bo bochenek waży 14 kg (28 razy więcej niż zwykły chleb,  jak precyzyjnie informuje autorka). Wielce użyteczna informacja dla konsumenta. 

Zaczyna się od pochwał, jakiż to stary i tradycyjny ten chleb prądnicki: Wincenty Pol, król Staś na obiadach czwartkowych, a nawet biskup Jastrzębiec (już w 1421 roku) poświadczają zza grobu jego jakość. No, jak biskup chwali XV-wieczny chleb prądnicki, to i prądnicki chleb pana Madeja musi być świetny. Co prawda ten madejowy wg. tekstu zawiera ziemniaki. Które pochodzą z Peru. Które do Europy trafiły w XVI wieku. Które do Polski (za Książką kucharską dla samotnych i zakochanych) przysłał niejaki król Jan III Sobieski z Wiednia, można więc przypuszczać, że koło A.D. 1683. Ale chleb pana Madeja to na pewno toczka w toczkę taki sam chleb jak ten za XV-wiecznego biskupa. Krakusi potrafią. 

Potem mamy ubolewanie, jaki to zły chleb nas atakuje w tych dzisiejszych, paskudnych czasach. Na przykład: Kiedyś chleb usychał i oddawało się go dla konia, dziś pleśnieje. Jejku, a mnie w podstawówce (a to było baaardzo kiedyś) kazali robić doświadczenia. A to hodować porównawczo pomidory w glebie i piasku (w piasku urosły lepsze). A to hodować kryształki soli. A to zostawić gdzieś chleb który – o borze – zapleśniał. Pewnie był przywieziony wehikułem czasu z XXI wieku. Och, i dlaczego jak chleb uschnie zamiast spleśnieć to dobrze, a jak Happy Meal nie spleśnieje to już źle? Hincik – los chleba: spleśniały czy suchy, zależy od wilgotności otoczenia… 

Na szczęście są jeszcze dobroczynne, żytnie chleby. 

Żyto [w] przeciwieństwie do pszenicy zakorzenia się bardzo głęboko, czerpie składniki mineralne z niższych warstw gleby. Składniki mineralne z niższych warstw gleby są lepsze, bardziej mineralne.

W zakwasie powstają naturalne drożdże. Myślałem, że Pasteur obalił samorództwo, ale musiałem coś pomylić, może to Dymitr Samozwaniec obalił pasternak, czy coś takiego. Cieszy mnie również, że nie powstają w zakwasie drożdże sztuczne, nanoroboty jakieś.

Bakterie mlekowe, które oczyszczają organizm z trucizn i ze związków rakotwórczych, tj. toksyn pleśniowych czy azotanów.  A ja co i rusz czytam, że konsumowanie Lactobacillusów et consortes na zdrowie człowieka ma wpływ zerowy (z wyjątkiem bodajże dzieci z celiakią). Oraz że to nie azotany są rakotwórcze, tylko być może azotyny, w dodatku nie same z siebie, tylko kiedy wędlinę z nich zrobioną się przypali, bo wtedy mogą powstać nitrozaminy, które dopiero mogą być rakotwórcze. Ale czy ja wiem co czytam? Chciałem też zaapelować o robienie zakwasu z selera, bo przecież zawiera on wiele złowrogich azotanów z których trzeba oczyścić organizm, ale wycofuję apel w obliczu oświecenia (tu schodzę z KB na chwilę):     

THERE IS A DIFFERENCE BETWEEN THE TWO NITRATES! In actually the celery based nitrate is better as it is naturally occuring and has vitamins C & D which prevents the nitrate from becoming a carinogen–which can cause various childhood and other cancers. If you want to give your kids regular hotdogs then make sure they take a daily vitamin supplement with vitamins C & D. Research it on the net, if you don’t believe me.

Podkreślenia moje, a ostatnie zdanie zmusza mnie to wklejenia tego skeczu (skojarzyło mi się 2:08, ale obejrzyjcie cały, w sam raz do nachodzącej notki). Wróćmy jednak do naszych chlebów, i mądrości pani KB.    

Taki chleb będzie dla nas jak lek. I można go wcierać zamiast cieciorki. Cały czternastokilogramowy bochen będzie się wcierać.

Następnie jedziemy – jakżeby inaczej – po literce E.

Jeśli znajdziesz w chlebie jakiekolwiek literki E, to znaczy, że są tam polepszacze i chemiczne dodatki. Uuuuu, chemia, to słowo w tekście o żywieniu to zwiastun czegoś potwornego.

E 339-341 to fosforany wapnia zaburzające wchłanianie składników mineralnych. Których dokładnie składników, może takich niezbędnych do życia makroelementów jak wapń, czy fosforany? I nie trzeba kończyć technologii żywności*, wystarczy zajrzeć do wikipedii by sprawdzić, że symbol E341 owszem oznacza fosforany wapnia, ale 339 i 340 już wcale nie – to fosforany odpowiednio sodu i potasu.

E 472 to syntetyczne emulgatory. Och, syntetyczne. Ich syntetyczność jest zabójcza. Zapraszam do przeczytania punktów Origin oraz Side effects tutaj.

E 282 – polepszacz antypleśniowy. Jej, a dopiero co było, że jak pleśnieje to źle. Nie nadążam.

Skórka. Ma najwięcej przeciwutleniaczy chroniących nas przed nowotworami i starzeniem.  A twardych dowodów na ową ochronę osoby (nie komórek na szkiełku) przed nowotoworami i starzeniem przez owe przeciwutleniacze jest w literaturze naukowej mnóstwo. Like, zero?

Dobry, zdrowy chleb powinien […] [m]ieć złocisty lub ciemnobrązowy kolor. Jeśli jest wyraźnie rudy – w kolorze wiewiórki albo czekolady – znaczy, że dodano do niego karmelu lub słodu. Musi jakaś zdrowa bosacka czekolada, te chemiczne co ja jadam za nic nie chcą być rude. Tylko, o ironio, ciemnobrązowe.

Gdy zauważysz najmniejszą plamkę pleśni, wyrzuć cały chleb, gdyż wydzielają się z niej substancje rakotwórcze. Zaraz, przecież dobry chleb (mimo braku złego E282) nie pleśnieje, jeno się zsycha.

Wkrótce 600-letni chleb prądnicki oficjalnie zostanie wpisany na listę kulinarnych skarbów Europy, na której są parmezan czy roquefort. 600-letni chleb z jego 600-letnimi ziemniakami dołączy do serów pleśniowych (z pleśniami naturalnymi, nie chemicznymi, bez substancji rakotówrczych). Chwała krakowskiemu piekarnictwu!

A o chlebie żytnim lepiej poczytajcie tu. U specjalisty od technologii żywności.

* Nie żebym twierdził, że pani Bosacka skończyła technologię żywności, o nie. Ale nie wiem, co kończyła, z niewiadomych przyczyn jej bardzo entuzjastyczna notka biograficzna na wikipedii nie podaje wykształcenia. Notka, dodajmy, zapewne niesłychanie obiektywna, tylko przypadkiem utworzona z adresu 80.252.2.31, czyli z firmowego komputera Agora SA.
 
 
Tytuł notki pochodzi ze zbioru pouczających przysłów o chlebie. Chyba mądrzejszych niż artykuł Bosackiej, a na pewno zabawniejszych.

Jak oszukać piankę

Piankę do kawy.

No wiem, nie powinno się oszukiwać. Powinno się po prostu kupić esssspressssomachinę z siusiakiem buchającym parą do robienia piany i nie marudzić. Ale mnie się nie chce stawiac kolejnego grata w kuchni, więc kombinuję. Mam spieniaczkę tego rodzaju. Jakaś piana wychodzi, acz nietrwała. No to sobie dumam, jakby ją utrwalić. Siusiak utrwala gorącem – więc ja w jego ślady. Spieniam trochę mleczka w kubeczku i do mikrofali. Z nadzieją, że wyjdzie ładna trwała piana.

Wychodzi. Piękna, sztywna, trwała, można spokojnie nałożyć na kawę, posypać nawet czymś fajnym, nic jej nie szkodzi. Problem w tym, że wychodzi raz na cztery razy. Przeważnie wychodzi nietrwała albo w ogóle znika. Kombinuję z czasem utrwalania, ilością mleka, czasem spieniania – żadnych prawidłowości nie widzę. Chyba zacznę notować fazę księżyca…

Czy ktoś z czytelników osiągnął sukces na tej drodze? Lub zna inny trick dzięki któremu można by cieszyć się pianką bez zawalania kuchni machiną do espresso? Pomocy!

%d blogerów lubi to: