Poniedziałkowy recital Joshuy Bella w Kennedy Center nazwałbym raczej recitalem Joshuy Bella i Sama Haywooda, a nawet recitalem Haywooda i Bella. Oczywiście Bell był w porządku, sprawny, wirtuozowski, pląsał, prężył się, potrząsał czuprynką, ale Haywood ukradł mu wieczór.
Zaczęli sonatą F-dur Mendelssohna, która moim skromnym zdaniem szczególnie ciekawa nie jest. Takie pitu pitu, pozbawione przy tym uroku lepszych pitu pitu, powiedzmy mozartowskich. Raczej tępawe. I za długie. Jak to Mendelssohn. W roli rozgrzewki się jednak sprawdziło, mam wrażenie że dopiero potem Bell zaczął brzmieć ładnie, w Mendelssohnie dźwięk skrzypiec był chudy i nieprzekonujący. Choć nie wiem, czy rozgrzał się skrzypek, skrzypce, czy moje uszy przyzwyczając się do nietypowej akustyki, siedziałem albowiem za sceną.
Zaczęli więc Mendelssohnem, i muszę powiedzieć, że niespecjalne dopasowanie repertuaru do moich gustów na Mendelssohnie się nie skończyło. Ale o tym potem, bo druga pozycja menu akurat trafiła na 100%. Brahmsa w ogóle bardzo lubię, a gdyby pozwolono mi zabrać na bezludną wyspę tylko jedną sonatę skrzypcową, byłaby to właśnie trzecia sonata Brahmsa. I zagrali ją bardzo zacnie, zwłaszcza Haywood. Bellowi w czwartej części trochę zabrakło ostrości i agresywności, a na samym końcu mam wrażenie, że ciut się zgubił.
Po przerwie miał być Ravel, ale przestawili program. Może uznali, że Ravel lepiej pasuje na koniec, a może pianista jeszcze musiał siusiu – w każdym razie Bell zaczął sam, od sonaty d-moll Ysaÿe’a. Trzeciej sonaty cyklu nawiązującego liczebnością do Sei Solo Bacha – i nie tylko liczebnością, echa Ciaccony ciut pobrzmiewały. Na echach się skończyło, w przeciwieństwie do Sonat i Partit Bacha to nie była dobra muzyka, można nawet było wyczuć, czy może wysłyszeć po kaszlnięciach i wierceniu się, że publika raczej nie zapałała do niej miłością. Ale było wiolinistycznie i wirtuozowsko, więc brawa i tak były gromkie, a siedzące za mną grono młodych skrzypaczek zdecydowanie było pod wrażeniem. Ot, taki utwór dla swoich.
Potem Haywood wrócił z siusiu, zagrali trzy paradżezowe fortepianowe preludia Gershwina w wersji uskrzypcowionej, ja tam dżezowania specjalnie nie kumam, ale mam wrażenie, że i muzycy nie do końca kumali. Może coś jest w tym, że muzycy klasyczni do tego się nie nadają, a może to moje niekumanie.
Wreszcie Ravel, też z okołodżezowymi klimatami, ale na szczęście więcej z nazwy niż z psucia muzyki. Sonata G-dur. Moim zdaniem druga i trzecia część to takie trochę popisywanie się i wygłupy, najbardziej godna uwagi jest pierwsza, daje muzykom okazję do stworzenia wysublimowanych klimatów, i Haywood z Bellem okazję tę wykorzystali – choć znów głównie rządził pianista, kiedy trzeba zdecydowany, a kiedy indziej bardzo delikatnie malujący te takie subtelne gorzkawe brzmienia, muzycznie jestem matoł, nie wiem co za nimi stoi, bitonalność, całotonowość czy jakaś inna XX-wieczna francuska (pachniało mi trochę Debussym) moda. Ale słuchało się bardzo dobrze.
Potem były brawa, nieunikniona w Waszyngtonie owacja na stojąco, i wreszcie bis… niestety, może by podkręcić notowania Bell u publiki (i po co, taka prężąca się gwiazda eksperymentująca na polu socjologii, i tak ma wysokie) poszli w stronę skrzypcowo wirtuozerską, za to odległą od dobrego smaku. Sarasate, Zigeunerweisen. Uch. Szkoda. Ja bym wolał że Bell sobie poszedł już do hotelu, a Haywood zagrał na przykład Ariettę z op. 111 Beethovena ;-).
Jednak najgorętszym tematem rozmów publiczności w przerwie nie była uduchowiona muzyka, tylko konkretna, przyziemna maszyneria. Bell bowiem grał albo z pamięci, albo z papieru, natomiast Haywood postawił sobie na fortepianie iPada z nutkami. Rzadkie to zjawisko na koncertach „poważnych”, więc ludziska się dziwowali, a jak on sobie przekłada strony? Bo po rozpoczęciu gry już iPada nie dotyka! Może ma wymierzony czas i samo przeskakuje? Ludzie, ludzie, ogarnijcie się, jak wymierzony, to jest żywy koncert – oczywiście miał do tego pedał, i z boku drugi (do przodu, do tyłu), i nawet zawsze przed rozpoczęciem gry naciskał jeden i drugi, żeby sprawdzić, czy sinozęby nie przysnął. Były jeszcze inne fascynujące tematy, a czy mu odblaski nie przeszkadzają? Może lepszy byłby Kindle? Patrz, coś widać na ekranie, co to? Może ślady paluchów? Daj lornetkę! Rzeczywiście, ślady paluchów! I tak dalej…
IPad ów jest, jak się okazuje, takim dziwadłem, że – jak wykopałem już po koncercie – Washington Post poświecił mu trzy dni wcześniej specjalny artykuł, zaś Haywood wygłosił na ten temat specjalny TEDx talk (do obejrzenia i wysłuchania na stronie Haywooda). Z obu dowiadujemy się, jak to iPad zastępuje pomocnika przewracającego strony (jest na tę funkcję zgrabne polskie określenie?), może czas na jakąś akcję związków zawodowych?
Bardziej zainteresowanych muzyką niż jabłczanymi wynalazkami poinformuję jeszcze, że Haywood zagrał i nagrał Chopina na fortepianie z czasów tegoż Chopina, co ostatnio zacząłem uważać za najlepszy sposób wykonywania owegoż Chopina (jeśli już ktoś musi grać tego marnego kompozytora ;-P). Ba, nie tylko na fortepianie z czasów Chopina, ale nawet na fortepianie na którym Frycek własnoręcznie grał przed laty (nasz Olejniczak też, Polska gola, Małysz, Małysz!). Jednego utworu z tego nagrania można również posłuchać na jego stronie, płytę można takoż nabyć, choć metodą jak za króla Ćwieczka.
Dodaj do ulubionych:
Lubię Wczytywanie…
Ostatnie komentarze